Prolog

SOME DIE YOUNG
๑۞๑
Miałeś krew na rękach. Z twoich ust wypływała przebrzydła, srebrna maź. Nie potrafiłeś pojąć, jakim cudem plujesz obficie rtęcią jak krwią. Biegłeś niemal na oślep długim, ciemnym korytarzem liceum w Beacon Hills, nieraz obijając się o ściany. Panującą w środku budynku, niezmąconą ciszę przerywało szuranie twoich tenisówek. Dyszałeś ciężko, ale zdjęty strachem nie byłeś w stanie zatrzymać się ani na chwilę. Ledwo zduszałeś w sobie szloch, powtarzając jak mantrę, że musisz być twardy. Nie czułeś się jak bohater przeciwstawiony siłom zła, ale jak tchórz i łgarz, którego surowo ukarano za grzechy, których się dopuścił.
Słyszałeś ich kroki, choć w sumie ciężko było nazwać w ten sposób takie przemieszczanie się. Towarzyszący temu odgłos, przypominający trzask łamanych kości, przyprawiał cię o dreszcze. Wolałeś nie myśleć o tym, co zrobią, kiedy cię dorwą. Straszne scenariusze tworzyły się w twojej głowie. Wiedziałeś dobrze, że ta ucieczka nie ma sensu, ale nie potrafiłeś tak po prostu zaprzestać i pogodzić się z losem. Spostrzegłeś rtęć wypływającą także z twoich uszu i nosa. Byłeś prawie pewien, że łzy, które spływają po twoich policzkach, nie są zwykłymi łzami.
Trafiłeś do sali chemicznej, pomiędzy ławkami i umywalkami czułeś się jak klaustrofobik. Zanim dotarło do ciebie, że popełniłeś błąd, wchodząc do niewielkiego pomieszczenia, było za późno. Dotarłeś do naprzeciwległej ściany, z niemym krzykiem na ustach i czystym przerażeniem. Upadłeś, twoje wiotkie nogi nie były już w stanie utrzymać ciężaru ciała. Dygotałeś z zimna bijącego od podłogi, więc zacisnąłeś mocno zęby. Nie czułeś się gorzej niż wcześniej, chociaż w bezruchu siedziałeś oparty o ścianę. Nawet gdy biegłeś, wycieńczony i zaangażowany niczym maratończyk, znajdowali się o krok za tobą, mimo że wcale się nie spieszyli.
Było ich trzech, ale wolałbyś armię uzbrojonych żołnierzy od widoku, który rozciągał się przed tobą. Wzdrygnąłeś się mimowolnie, spoglądając z szeroko rozdziawionymi ustami na ich dziwaczne, ciemne, brudnozielone kombinezony, maski  przypominające przeciwgazowe i mnóstwo wychodzących z nich kabli i rur. Przypominali szalonych, nieśmiertelnych naukowców, których rzeczywiście reprezentowali. Doktorzy Strachu. Gdy żołądek podjeżdżał ci do gardła i drżałeś jak małe dziecko na mrozie, rozumiałeś to określenie aż nazbyt dobrze.
Kaszlnąłeś głośno, wypluwając kolejną dozę rtęci. Obraz zamazywał ci się przed oczami, widziałeś wszystko jakby przez mgłę. Może to i lepiej. Szumiało ci w uszach, wyczuwałeś wstrętną woń środków chemicznych. 
— Niepowodzenie — rzekł ledwo zrozumiale doktor, który stał po środku. 
Jego głos był nieludzki, zbyt zmechanizowany. Mężczyzna brzmiał jak robot obdarzony sztuczną inteligencją, zbuntowany przeciwko swojemu stwórcy. Zastanawiałeś się, czy pod tą maską w ogóle kryje się twarz. Nie mogłeś wyobrazić sobie pustych ślepi, które wpatrywały się w ciebie przez szklane, ciemnożółte elementy na wysokości oczu. 
— Niepowodzenie — powtórzył, po czym sięgnął po długą, wypełnioną ciemną substancją strzykawkę.
Znieruchomiałeś, wybałuszonymi oczami taksując niebezpieczny przedmiot. Niedługo pozostawałeś w tym stanie, nie pozwolono ci na to. Byłeś zbyt słaby, by protestować, a co dopiero, aby uciekać. Zacisnąłeś mocno powieki, nie zamierzając obserwować własnej porażki. 
— Proszę... — wyszeptałeś z trudem pod nosem, może nawet cię nie usłyszeli.
Poczułeś wbijającą się w twoją szyję igłę i zanim zdołałeś zarejestrować prawdziwy ból, świat zalała ciemność. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Upadły Marzyciel Może nie wiesz ale masz oczy psycho­paty całko­wicie mnie przeszywające..
Szablon stworzony przez Lune / Technologia Blogger / Gify: Rebloggy / Czcionki: Google Fonts / Kody: Tajemniczy Ogród