Miałeś krew na rękach. Z twoich ust
wypływała przebrzydła, srebrna maź. Nie potrafiłeś pojąć, jakim cudem plujesz obficie rtęcią jak krwią. Biegłeś niemal na oślep długim, ciemnym korytarzem
liceum w Beacon Hills, nieraz obijając się o ściany. Panującą w środku budynku,
niezmąconą ciszę przerywało szuranie twoich tenisówek. Dyszałeś ciężko, ale
zdjęty strachem nie byłeś w stanie zatrzymać się ani na chwilę. Ledwo zduszałeś
w sobie szloch, powtarzając jak mantrę, że musisz być twardy. Nie czułeś się
jak bohater przeciwstawiony siłom zła, ale jak tchórz i łgarz, którego surowo
ukarano za grzechy, których się dopuścił.
Słyszałeś ich kroki, choć w sumie ciężko
było nazwać w ten sposób takie przemieszczanie się. Towarzyszący temu odgłos,
przypominający trzask łamanych kości, przyprawiał cię o dreszcze. Wolałeś nie
myśleć o tym, co zrobią, kiedy cię dorwą. Straszne scenariusze tworzyły się w
twojej głowie. Wiedziałeś dobrze, że ta ucieczka nie ma sensu, ale nie
potrafiłeś tak po prostu zaprzestać i pogodzić się z losem. Spostrzegłeś rtęć
wypływającą także z twoich uszu i nosa. Byłeś prawie pewien, że łzy, które
spływają po twoich policzkach, nie są zwykłymi łzami.
Trafiłeś do sali chemicznej, pomiędzy
ławkami i umywalkami czułeś się jak klaustrofobik. Zanim dotarło do ciebie, że
popełniłeś błąd, wchodząc do niewielkiego pomieszczenia, było za późno.
Dotarłeś do naprzeciwległej ściany, z niemym krzykiem na ustach i czystym
przerażeniem. Upadłeś, twoje wiotkie nogi nie były już w stanie utrzymać
ciężaru ciała. Dygotałeś z zimna bijącego od podłogi, więc zacisnąłeś mocno
zęby. Nie czułeś się gorzej niż wcześniej, chociaż w bezruchu siedziałeś
oparty o ścianę. Nawet gdy biegłeś, wycieńczony i zaangażowany niczym
maratończyk, znajdowali się o krok za tobą, mimo że wcale się nie spieszyli.
Było ich trzech, ale wolałbyś armię
uzbrojonych żołnierzy od widoku, który rozciągał się przed tobą. Wzdrygnąłeś
się mimowolnie, spoglądając z szeroko rozdziawionymi ustami na ich dziwaczne,
ciemne, brudnozielone kombinezony, maski przypominające przeciwgazowe i
mnóstwo wychodzących z nich kabli i rur. Przypominali szalonych,
nieśmiertelnych naukowców, których rzeczywiście reprezentowali. Doktorzy
Strachu. Gdy żołądek podjeżdżał ci do gardła i drżałeś jak małe dziecko na
mrozie, rozumiałeś to określenie aż nazbyt dobrze.
Kaszlnąłeś głośno, wypluwając kolejną
dozę rtęci. Obraz zamazywał ci się przed oczami, widziałeś wszystko jakby przez
mgłę. Może to i lepiej. Szumiało ci w uszach, wyczuwałeś wstrętną woń środków
chemicznych.
— Niepowodzenie — rzekł ledwo
zrozumiale doktor, który stał po środku.
Jego głos był nieludzki, zbyt
zmechanizowany. Mężczyzna brzmiał jak robot obdarzony sztuczną inteligencją,
zbuntowany przeciwko swojemu stwórcy. Zastanawiałeś się, czy pod tą maską w
ogóle kryje się twarz. Nie mogłeś wyobrazić sobie pustych ślepi, które
wpatrywały się w ciebie przez szklane, ciemnożółte elementy na wysokości
oczu.
— Niepowodzenie — powtórzył, po
czym sięgnął po długą, wypełnioną ciemną substancją strzykawkę.
Znieruchomiałeś,
wybałuszonymi oczami taksując niebezpieczny przedmiot. Niedługo pozostawałeś w
tym stanie, nie pozwolono ci na to. Byłeś zbyt słaby, by protestować, a co
dopiero, aby uciekać. Zacisnąłeś mocno powieki, nie zamierzając obserwować
własnej porażki.
— Proszę... —
wyszeptałeś z trudem pod nosem, może nawet cię nie usłyszeli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz